Reklama

Analizy i komentarze

Sokała: wenezuelska wielka gra o władzę i ropę

Prezydent Nicolas Maduro. Fot. Cancillería del Ecuador/Flickr.com
Prezydent Nicolas Maduro. Fot. Cancillería del Ecuador/Flickr.com

To, że reżim Nicolasa Maduro sfałszował kolejne wybory, tym razem prezydenckie, nie jest niczym zaskakującym. Kluczowe pytanie brzmi: czy USA i kluczowe państwa Ameryki Łacińskiej wykażą determinację, by zareagować skuteczniej, niż dotychczas.

Wenezuela to tak naprawdę wielkie jezioro ropy, wciśnięte pomiędzy Morze Karaibskie, Kolumbię, Brazylię i Gujanę – z wierzchu przykryte cienką warstwą ziemi i zamaskowane tropikalną roślinnością. Potwierdzone złoża uchodzą za największe na świecie. To ponad 300 miliardów baryłek – dwa razy więcej niż w Iranie, niewiele mniej niż suma udokumentowanych zasobów amerykańskich i saudyjskich. Były czasy, i to relatywnie niezbyt odległe, że eksploatacja i sprzedaż ropy czyniły Wenezuelę jednym z najbogatszych krajów kontynentu. Rzecz w tym, że to bogactwo było dzielone bardzo nierównomiernie, zaś znaczną część zysków transferowały za granicę międzynarodowe koncerny (głównie amerykańskie). Zgodnie z popularnym w Ameryce Południowej schematem przez dekady przekładało się to na dosyć stały cykl polityczny: rządy kolejnych junt wojskowych, twardą ręką gwarantujących rozwiązania korzystne dla nafciarskiego biznesu, przeplatały się z nieśmiałymi i nieudanymi próbami liberalizacji. Po drodze monokultura oparta na łatwo dostępnej ropie rozrosła się potężnie, spychając na margines inne dziedziny gospodarki – już w latach 70. ubiegłego wieku niedoinwestowanie rolnictwa sprawiło na przykład, że kraj musiał importować znaczną część żywności. Niezależnie od aktualnego układu sił politycznych kwitła za to korupcja aparatu administracyjnego i samowola sił bezpieczeństwa.

Dziedzictwo Chaveza

Aż wreszcie nastała era Hugo Chaveza. Ten pochodzący z biednej rodziny oficer, wychowany w kulcie Simona Bolivara i boliwariańskich rewolucji, zasłużony w walkach z lewicową partyzantką, z czasem stał się ostrym krytykiem oligarchicznych rządów w Caracas. Zorganizował też wojskowo-cywilną konspirację, po czym (będąc już dowódcą Brygady Spadochronowej) w roku 1992 stanął na czele zamachu stanu. Pucz co prawda szybko upadł, a sam Chavez wylądował na jakiś czas za kratami – ale opinia publiczna zauważyła postać ambitnego wojskowego, a jego popularność zaczęła szybko rosnąć, zwłaszcza wśród biedoty. Po zwolnieniu z więzienia nawiązał bliskie kontakty m.in. z Fidelem Castro, zaczął też żmudną pracę polityczną „w terenie”. Tymczasem pod naciskiem USA i Międzynarodowego Funduszu Walutowego władze wenezuelskie prowadziły coraz bardziej neoliberalną politykę – aż do roku 1998, gdy Chavez dość niespodziewanie wygrał wybory prezydenckie.

YouTube cover video

Początki jego rządów to reformy społeczne oparte o dość umiarkowany program socjaldemokratyczny i wdrażane metodami w pełni demokratycznymi – ale z czasem przyszła radykalizacja, wzmacnianie władzy prezydenckiej (w tym coraz częstsze rządzenie za pomocą dekretów) i zacieśnianie politycznych relacji z Kubą, a potem także z putinowską Rosją. Kolejne firmy naftowe nacjonalizowano i włączano do państwowego koncernu Petroleos de Venezuela SA (PDVSA), pozostałym podnoszono podatki i ograniczano swobodę działania. Mimo to u progu obecnego stulecia Wenezuela była nadal piątym eksporterem ropy na świecie i ważnym graczem w ramach OPEC.

W trakcie swej drugiej kadencji Chavez przetrwał próbę zamachu stanu, o którego organizację oskarżył USA – a potem jeszcze bardziej skręcił w stronę rozwiązań autorytarnych i jednocześnie etatystycznych, okraszanych populistycznymi hasłami. Na to wszystko nałożyły się perturbacje na międzynarodowym rynku ropy, powodując nagły spadek dochodów państwa (a o rezerwach „na czarną godzinę” i dywersyfikacji jakoś wcześniej zapomniano) – i w ciągu zaledwie kilkunastu lat wenezuelskie bogactwo po prostu wyparowało.

Reklama

Chavez mimo to praktycznie do końca życia cieszył się znaczącym poparciem społecznym. Ale gdy zmarł w roku 2012, zjazd po równi pochyłej zaczął akurat nabierać tempa. Następca – wcześniej wiceprezydent – Nicolas Maduro okazał się politykiem mniej charyzmatycznym i zręcznym, za to jeszcze bardziej autorytarnym. Nieudolne rządy i niekorzystny splot okoliczności zewnętrznych doprowadziły rychło do ekonomicznej implozji, hiperinflacji (handel wymienny stał się codziennością), permanentnego deficytu towarów pierwszej potrzeby, w tym nawet żywności i bieżącej wody (!), a w obliczu nędzy i represji ponad siedem milionów Wenezuelczyków wybrało w ciągu ostatniej dekady emigrację (to prawie jedna czwarta populacji).

Między Pekinem a Waszyngtonem

W naturalny sposób zmalało więc społeczne poparcie dla obozu władzy, a hasła odsunięcia Maduro zyskały na popularności. Tym bardziej, że drastyczny spadek dochodów budżetowych sprawił, że państwo nie ma już środków na bieżącą konserwację i utrzymanie wielu instalacji naftowych, co w połączeniu z międzynarodowymi sankcjami, nakładanymi w międzyczasie, do reszty zrujnowało eksport. Obecnie Wenezuela odpowiada za mniej niż 2 proc. światowych dostaw ropy. Paradoksalnie, ta sytuacja jest w gruncie rzeczy na rękę Rosjanom, jako ważnym partnerom Maduro: bo ich interesuje przyczółek geopolityczny na zachodniej półkuli, a nie dalsze obniżanie cen surowca, wysoce prawdopodobne w przypadku ponownego wzrostu dostaw z Wenezueli. Korzystają też Chińczycy. Ci, poza coraz śmielszą penetracją polityczną, biznesową i wywiadowczą regionu, kupują tanio wenezuelską ropę (częściowo nielegalnie, korzystając z pośredników). W porównaniu z dostawami kolumbijskimi są „do przodu” średnio o około 10 dolarów na baryłce, a z bliskowschodnimi nawet o 15 USD.

Rządy Maduro to jednak problem nie tylko dla samych Wenezuelczyków, ale także dla regionu – bo reżim generuje kolejne fale uchodźców politycznych i migrantów ekonomicznych, destabilizujące kraje ościenne, a rosnące na kontynencie wpływy rosyjskie i chińskie nie wszystkim w okolicy się podobają. Za prezydentury Donalda Trumpa Stany Zjednoczone usiłowały rozwiązać problem wenezuelski, wzmagając presję ekonomiczną oraz wspierając aktywnie opozycję. Otwarcie liczono przy tym na zainstalowanie w Caracas ekipy, która odwróci skutki wieloletnich rządów lewicy, czyli przede wszystkim dokona reprywatyzacji sektora naftowego i umożliwi jego kontrolę przez Amerykanów.

Reklama

Za czasów Joe Bidena polityka Waszyngtonu złagodniała. Za zwrotem stały zapewne rachuby wewnątrzpolityczne i biznesowe (Demokratom mniej zależało na ekspansji amerykańskich gigantów z branży tradycyjnej energetyki), a także bieżące konieczności geostrategiczne – na przykład potrzeba zapewnienia wielu odbiorcom na świecie (także w Unii Europejskiej) pewnej alternatywy dla ropy rosyjskiej, aby obniżyć zyski reżimu Putina, po jego pełnoskalowej agresji przeciw Ukrainie. Okraszono to retoryką deeskalacyjną, oficjalnie stawiając na próby stopniowego dogadania się z Maduro, ewentualnie odsunięcia go od władzy w drodze demokratycznych wyborów. Efekty – jak dziś widać już bardzo wyraźnie – są wyjątkowo marne.

Pseudo-wybory

Od wielu miesięcy było oczywiste, że Maduro i jego ludzie traktują tę amerykańską łagodność jako przejaw słabości. I wcale nie zamierzają ustępować. Marii Corinie Machado, cieszącej się dużą popularnością liderce opozycji (która wygrała prawybory ugrupowań niezależnych), po prostu zawczasu zabroniono kandydować, decyzją uległych wobec dyktatora sądów. Opozycja wystawiła więc Edmundo Gonzaleza, a rząd odpowiedział serią prowokacji, naciskami administracyjnymi i zmasowaną kampanią propagandową. Nie pomogło: tuż przed wyborami i w ich trakcie popularność Gonzaleza rosła, a wedle cząstkowych danych niezależnych mógł on w niedzielnym głosowaniu zdobyć nawet dwukrotnie więcej głosów od swego rywala. „Niezależna” krajowa komisja wyborcza ogłosiła jednak usłużnie triumf Maduro, całkowicie „z rękawa” (bo bez ujawnienia żadnych protokołów) podając, że poparło go ponad 51 procent wyborców. Nikt przytomny w to co prawda nie wierzy, ale z przyczyn geostrategicznych z akceptacją ewidentnego fałszerstwa pospieszyły natychmiast równie antyzachodnie jak reżim w Caracas władze Kuby, Hondurasu i Boliwii… a także Rosja i Chiny.

Xi Jinping bezzwłocznie pogratulował Nicolasowi Maduro, podkreślił łączące ich „więzy przyjaźni” oraz poparcie Pekinu dla „słusznej sprawę Wenezueli, jaką jest przeciwstawianie się zewnętrznej ingerencji”. Kreml z kolei oświadczył, że opozycja w Wenezueli „powinna uznać swoją porażkę, i pogratulować urzędującemu prezydentowi zwycięstwa”. Spośród ważnych krajów latynoamerykańskich niejednoznaczne stanowisko zajęła początkowo Brazylia, w której rządzi lewicowy prezydent Lula da Silva, też niechętny zbyt ścisłym relacjom z USA i zaangażowany w BRICS: pochwalono w poniedziałek „spokojny przebieg wyborów”, ale żeby uniknąć międzynarodowej kompromitacji zastrzeżono, że „przebieg liczenia głosów będzie uważnie monitorowany”. Inne kraje kontynentu niczego nie udawały: w mocnych słowach potępiły fałszerstwa, zażądały publicznego pokazania protokołów (także cząstkowych) potwierdzających rzekome zwycięstwo Maduro, a zdając sobie sprawę, że reżim niczego takiego nie uczyni (bo nie może), już zaczęły wprowadzać sankcje dyplomatyczne, a nawet wstrzymywać połączenia lotnicze i oferować działaczom opozycji azyle polityczne. Rząd USA stwierdził, że oczywiste manipulacje wyborcze „pozbawiły twierdzenia Maduro o zwycięstwie w wyborach jakiejkolwiek wiarygodności”; Waszyngton zasygnalizował także gotowość do wprowadzenia nowych sankcji. Ewidentne sfałszowanie wyborów potwierdziło monitorujące je Centrum Cartera, Unia Europejska, a nawet organ kontrolny Organizacji Państw Amerykańskich, zazwyczaj dość ostrożny w tym zakresie.

W Wenezueli tymczasem polityka weszła w fazę „kryterium ulicznego”. Praktycznie we wszystkich większych miastach trwają burzliwe demonstracje, padają w nich kolejne ofiary śmiertelne. Działacze opozycji są coraz liczniej aresztowani. Większość analityków zauważa jednak, że poparcie wojska i sił bezpieczeństwa dla reżimu wydaje się wciąż niezachwiane – a bez zmiany tego stanu rzeczy trudno liczyć na pozytywne efekty prodemokratycznej aktywności.

W tej chwili najbardziej prawdopodobny scenariusz jest więc taki, że protesty zostaną w końcu brutalnie stłumione – a kolejna fala uchodźców ruszy do sąsiednich państw lub jeszcze dalej. Kryzys ekonomiczny zapewne się pogłębi (obligacje wenezuelskie oraz papiery PDVSA już zaliczyły solidne spadki). Bez wsparcia z zewnątrz reżim na dłuższą metę oczywiście tego nie przetrwa, bo w końcu zabraknie mu środków na kupowanie lojalności oficerów – i to nie ulica, ani nie liberalne, centrowe elity, lecz jakiś kolejny pucz wojskowy położy kres epoce Nicolasa Maduro. Ten proces, z uwagi na fatalny dla rządzących aktualny stan finansów państwa, nie musi nawet trwać specjalnie długo (a ewentualne zaostrzenie sankcji jeszcze go przyspieszy). Pytanie dotyczy więc tylko konkretnego momentu oraz skali ludzkich dramatów w międzyczasie.

Reklama

Wartości i interesy

Niewiadomą w tym równaniu jest dziś głównie skala zaangażowania w obronie Maduro ze strony Kuby, Rosji i Chin. Deklaracje to jedno, ale realia skrzeczą. Dwa pierwsze państwa mają pewne (ograniczone) możliwości militarne, by zapewnić kroplówkę dla wenezuelskiej armii – ale nie są w stanie zapewnić ani finansowania pilnie potrzebnej modernizacji PDVSA, ani tym bardziej nie mają możliwości politycznych, by na powrót otworzyć międzynarodowe rynki ropy dla wenezuelskiego eksportu, co z kolei jest niezbędne dla poprawy wewnętrznej sytuacji gospodarczej w tym kraju. Z kolei Chiny są znacznie bardziej niż Rosja zainteresowane w zwiększeniu globalnej podaży ropy, mają też pieniądze na konieczne inwestycje (mimo własnych problemów gospodarczych), ale jak widać po ich coraz ostrożniejszej polityce wspierania Kremla (patrz: niedawne ograniczenie aktywności na rynku rosyjskim przez kluczowe banki chińskie) jednak obawiają się przekroczenia cienkiej granicy, za którą same mogą zostać objęte dodatkowymi sankcjami przez USA i państwa G7. Z oczywistego powodu: wciąż mocno uzależniona od otoczenia zewnętrznego i trapiona wewnętrznymi problemami strukturalnymi gospodarka Państwa Środka zapłaciłaby za to zbyt wysoką cenę.

To teoretycznie otwiera pole dla aktywności USA i ich sojuszników, także tych regionalnych. Rzecz jednak w tym, aby była ona wystarczająco kompleksowa. To znaczy – żeby oprócz bezpośredniego uderzenia w reżim Maduro, w postaci mixu nowych sankcji i poważniejszego wsparcia dla opozycji, obejmowała także pośrednie osłabianie więzi Caracas z Pekinem. To zaś wymagałoby wpięcia problematyki wenezuelskiej w całokształt negocjacji na linii Waszyngton – Pekin (i analogicznych, prowadzonych  przez państwa UE).

Z uwagi na sezon przedwyborczy w Stanach Zjednoczonych spodziewać się można w tym zakresie sporo haseł i obietnic, miło brzmiących dla ucha poszczególnych grup wyborczych. Ale co do ich faktycznej realizacji warto zachować zdrowy sceptycyzm, i to niezależnie od tego, kto zostanie nowym lokatorem Białego Domu. Pamiętajmy, że prawa człowieka i dobrobyt obywateli Wenezueli są w polityce międzynarodowej niewątpliwie bardzo ważne, ale tylko do momentu, w którym owa troska zaczyna kłócić się z biznesowymi i strategicznymi interesami.

Amerykański sektor naftowy (i powiązani z nim politycy) byłby skłonny powalczyć o zmianę władzy w Wenezueli tak naprawdę tylko wtedy, gdyby układ sił zagwarantował mu powrót do złotych czasów „sprzed Chaveza”. A co do tego aktualna opozycja bynajmniej nie jest jednomyślna, bo dobrze wie, że byłoby to wejście na pole minowe, z ryzkiem rychłej utraty poparcia ludu. Wolałaby więc powrót do wysokich wartości eksportu, nawet przy dalszych spadkach cen globalnych, ale z zatrzymaniem lwiej części generowanych zysków w kraju (a najlepiej wprost w rękach państwa). Ten scenariusz z kolei niekoniecznie musi się zaś podobać lobbystom „nowej energetyki”, mającym znaczną siłę przebicia i w USA, i w UE – bo zniesienie sankcji i wzrost podaży taniej ropy stwarzałyby ryzyko mniejszej atrakcyjności ich oferty. Również z punktu widzenia ChRL korzyści zachowania status quo są oczywiste.

Ta konstatacja prowadzi nas do wniosku, że najbardziej prawdopodobne będzie w najbliższej przyszłości usilne podtrzymywanie rządów Maduro – czynem lub zaniechaniem. Oczywiście – także podtrzymywanie (elastycznie modyfikowanych, w razie konieczności) sankcji na wenezuelską ropę. Tak długo, jak się da, niezależnie od padających publicznie zapowiedzi. A wreszcie, gdy układ już ostatecznie się wyczerpie, a ferment obejmie wenezuelskie formacje mundurowe… to „się zobaczy, co dalej”.

I tylko samych Wenezuelczyków w tym wszystkim szkoda.

Witold Sokała

Reklama

Komentarze

    Reklama