Reklama

Klimat

Prezydencka debata klimatyczna, czyli jak zmarnować dwie godziny [KOMENTARZ]

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

Zorganizowana w środę debata klimatyczna kandydatów na prezydenta zamiast konkretów i planów pokazała jedynie miałkość polskiej klasy politycznej.

Kampanie wyborcze roku 2019 dobitnie pokazały, że kwestie środowiska i klimatu są coraz istotniejsze dla polskiego wyborcy. Nic więc dziwnego, że tematy te zaczęły być eksponowane w programach partii oraz poszczególnych polityków. Nie inaczej sprawy mają się w czasie tegorocznej kampanii prezydenckiej, choć ta nadwątlona została pandemią koronawirusa. Niemniej, walczący o Belweder kandydaci wielokrotnie podkreślali, iż leży im na sercu dobro polskiego środowiska oraz chęć ratowania światowego klimatu. Ich konkretne plany i spostrzeżenia miała pokazać zorganizowana przez Kantar Polska i Global Compact Network Poland debata. Niestety, zamiast spójnych deklaracji i przejrzystych programów widzowie otrzymali papkę pełną okrągłych słów, lukrowanych obietnic, a nawet fake newsów.

Relację ze środowej debaty warto zacząć od stwierdzenia, że wzięła w niej udział jedynie piątka kandydatów: Robert Biedroń, Krzysztof Bosak, Szymon Hołownia, Małgorzata Kidawa-Błońska o raz Władysław Kosiniak Kamysz. Zabrakło urzędującego prezydenta Andrzeja Dudy, co sprawiło wrażenie, że głowa państwa oddała to spotkanie walkowerem. 

Kandydaci, którzy wzięli udział w dyskusji nie wykorzystali jednak szansy na pokazanie się lepiej na tle nieobecnego prezydenta. W zasadzie, dla niektórych z nich brak udziału w debacie byłby chyba lepszym rozwiązaniem

Reprezentant Lewicy, Robert Biedroń w swych wypowiedziach nie wyszedł poza zwykłe dla siebie ramy okrągłych słów i miłych dla ucha obietnic. Powtarzał, że nie ma planety B, a Ziemia jest nam wypożyczona przez wcześniejsze pokolenia. „Jesteśmy – jako politycy – zobowiązani do tego, by oddać ją kolejnym pokoleniom nie tylko w nienaruszonym stanie, ale w jeszcze lepszym stanie (…)” – mówił, choć z jego słów trudno było wywnioskować, co Biedroń chce właściwie zrobić, jakim kosztem, jakimi środkami i w jakim celu. Wiadomo natomiast, że polityk ten chce myśleć globalnie, działać lokalnie i mieć odwagę w przeprowadzaniu zmian, co jest oczywiście przydatne i ważne, ale takie deklaracje bardziej pasują do nastroju partyjnych wieców niż do poważnej debaty z kontrkandydatami.

„Kiedy w zeszłym roku na Torwarze mówiłem, że Polska powinna odejść od węgla do 2030 roku, to inne siły polityczne mówiły, że to populizm. Czy dziś dalej tak myślicie?” – rzucił retorycznie Robert Biedroń, odpowiadając (pośrednio) na pytanie, kiedy Polska powinna porzucić wytwarzanie energii z jednostek węglowych. Cóż, tani populizm, polegający na obiecywaniu gruszek na wierzbie, pozostaje populizmem – a właśnie w takich kategoriach należy postrzegać zapowiedzi wyjścia Polski z węgla w kilkanaście lat.

Z kolei poseł Konfederacji Krzysztof Bosak w swych wypowiedziach starał się akcentować przede wszystkim polską perspektywę, zasadzoną. „Nie mamy ani kluczowego wpływu na największych emitentów, ani też nasz udział w emisji nie spowoduje, że przy jej zredukowaniu do zera coś się zmieni (…). Prośrodowiskowe rozwiązania to nie jest wygaszanie przemysłu w Europie (…). Musimy się skupić na tym, co nas dotyczy, a dotyczy nas dotyczy przestępczość związana ze śmieciami. Dopiero co w Kielcach płonęło wysypisko odpadów (…), ci którzy dopuszczają się takich przestępstw nie ponoszą konsekwencji (…). Powinniśmy zakazać importu odpadów (…)” - mówił. Kandydat Konfederacji skrytykował też bierność w zakresie walki ze złą sytuacją hydrologiczną kraju.

Wypowiedzi tego polityka zdawały się jednak pomijać fakt, że Polska nie jest samotną wyspą i jest związana m.in. prawem Unii Europejskiej (które u Bosaka zostało sprowadzone do roli „karnych opłat narzuconych na energetykę”) oraz umowami i porozumieniami międzynarodowymi, które będą wpływać na kurs gospodarczy, jaki obrać ma Warszawa. Swoiste pominięcie uwarunkowań pozakrajowych uwidoczniło się szczególnie w stwierdzeniu Bosaka, że „nie traktuje odejścia od węglu jako dogmatu”, a całkowita dekarbonizacja nie jest możliwa w dającym się przewidzieć horyzoncie czasowym. Jest to zatem deklaracja biegunowo odległa od nierealnych zapowiedzi Roberta Biedronia, tutaj nastąpiło po prostu wejście w inną skrajność. Poseł Konfederacji stwierdził też, że jedyną realną alternatywą dla energetyki węglowej jest energetyka jądrowa, choć jej budowa w Polsce idzie niezwykle wolno.

Przeciwny inwestycji w energetykę jądrową jest natomiast Szymon Hołownia, który o atomie wypowiadał się krytycznie, twierdząc, że jest to „stara technologia, przestarzała technologia, głęboko XX-wieczna technologia”. Ten świeżo upieczony polityk strzelił jednak kulą w płot – atom to bowiem… najmłodsza z ujarzmionych przez człowieka form pozyskiwania energii, znacznie młodsza niż energia wiatrowa czy nawet słoneczna.

Co ciekawe, Hołownia przyznał, że „jeśli trzeba będzie się posiłkować siłownią jądrową - posiłkujmy się, ale cel jest jeden: dojście w 2050 roku do kompletnej zmiany miksu. To trzeba osiągnąć przez rozproszoną energetykę (…)”. Trudno zatem wywnioskować, co polityk ten realnie chce osiągnąć; jego podejście do atomu dobrze oddaje cytat z innego polskiego polityka (nomen omen prezydenta) „jestem za, a nawet przeciw”.

„W Polsce jest czas na zielonego prezydenta, nie mówię tu o kolorze partyjnego logo, ale o tego, który ma zieloność, troskę o środowisko naturalne w swoim DNA. W ciągu 30 ostatnich lat wyemitowaliśmy jako Ziemia tyle gazów cieplarnianych, co ludzkość przed nami. Zużyliśmy nieprawdopdoobne ilości wody, doprowadziliśmy do suszy (…). W tej chwili w Polsce mamy wszystkie rodzaje suszy (…), warunki suszowe w tym roku będą najgorsze od 100-150 lat. Do tego doprowadziła polityka wszystkich ostatnich rządów (…). Prezydent nie jest rządem (…) jako prezydent natychmiast wezwałbym Radę Gabinetową, wprowadziłbym też instytucję zielonego weta” – mówił Hołownia, dodając, że powołały też działającą przy prezydencie radę ds. klimatu.

Polityk ten zaproponował też kształt przyszłego miksu energetycznego kraju. „Nie jest możliwe w 2030 roku 50% OZE. W 2050 roku 75% w OZE, reszta w gazie” – stwierdził, choć trudno zrozumieć, jaki wpływ może mieć prezydent na tworzenie polskiej energetyki przez 30 lat.  Również trudno zrozumieć podejście Hołowni do odnawialnych źródeł energii, gdyż podczas debaty stwierdził on, że moce te „to nie tylko wytwarzanie energii, ale także magazynowanie energii, to baterie, których potrzebujemy, które musimy utrzymywać, żeby system był wydolny i spójny”. Hołownia zapomniał jednak wspomnieć, że takich baterii, które udźwignęłyby funkcjonowanie dużego systemu ze znaczną przewagą OZE na razie nie ma. I przez najbliższe lata raczej ich nie będzie.

Na OZE chce oprzeć polską energetykę również szef ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz. „Proponuję 50% z OZE do 2030” – stwierdził, zaznaczając, że chodzi mu przede wszystkim o moce w fotowoltaice. O ile można sobie wyobrazić, że w 10 lat w Polsce mogą powstać moce w OZE, które będą stanowić 50% zainstalowanych technologii, o tyle taki udział tych źródeł w produkcji energii jest nierealny. Polska przez dekadę musiałaby bowiem zrobić więcej niż Niemcy zrobiły dla swojej energetyki na przestrzeni lat 2000-2020.

Życie przyszłych pokoleń nie ma barw politycznych. Chciałbym, żeby moja córka Zosia jeździła nad te same jeziora, nad które ja mogłem pojechać. Nie byłoby tej debaty, gdyby nie Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, Alarmy Smogowe, Koalicja Klimatyczna, gdyby nie tysiące organizacji pozarządowych” – dodał Kosiniak-Kamysz.

„Nie znam pojęcia <<nie da się>>, 10 lat temu byliśmy atakowani za to, że mówiliśmy, że trzeba przejść na zieloną stronę mocy i postawić na odnawialne źródła energii” – stwierdził Kosiniak-Kamysz, jakby zapominając, że 10 lat temu jego ugrupowanie współtworzyło rząd z Platformą Obywatelską.

Lider ludowców zaatakował też rząd PiS wskazując, że jego członkowie „sumienia mają umazane rosyjskim węglem”, co jest dość ironicznym stwierdzeniem z ust przedstawiciela partii, która stała za negocjacjami szalenie niekorzystnego kontraktu gazowego z 2010 roku.

Niezbyt wiele konkretów pojawiło się też w wystąpieniu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która zaczęła udział w wywiadzie od cytatu z Jonasza Kofty „pamiętajcie o ogrodach, bo stamtąd przyszliśmy”. Marszałek Sejmu faktycznie pamiętała, by przedstawić swym słuchaczom ogród pełen pięknych słów, lecz taka kolorowa rabatka może co najwyżej nacieszyć oko, nie zostawiając żadnych konkretnych owoców. „Jeśli będziemy czekali, to nasze dzieci będą bezdomne, bo nie będzie dla nich miejsca do życia na Ziemi. Trzeba powołać Radę ds. Klimatu. Bardzo ważne jest nasze podejście do energetyki. Trzeba to robić wspólnie” – zaznaczała Kidawa-Błońska, porównując nieustannie Polskę do „krajów europejskich” (tak jakby leżała ona w Azji).

„Do roku 2030 ogrzewanie i używanie węgla w domach powinno zostać zakończone. Do 2035 ogrzewanie z kotłowni też powinno się zakończyć. Są na to środki unijne. Przed nami wielkie wyzwanie (…). Musimy postawić na odnawialne źródła energii, energię obywatelską, rozproszoną” – mówiła przedstawicielka Koalicji Obywatelskiej, oskarżając jednocześnie rząd, że ten truje „polskie dzieci rosyjskim węglem”.

Kidawa-Błońska stwierdziła też, że uważa za realne osiągnięcie przez Polskę neutralności klimatycznej do 2050 roku.

Podsumowując, prezydencka debata klimatyczna to mało zabawny sposób na zmarnowanie dwóch godzin życia. Wyborca może wyciągnąć z niej jedynie slogany, pozwalające z grubsza zorientować się, co się danemu politykowi podoba w energetyce i klimacie, a co nie. Niestety, od kandydatów na urząd prezydenta warto wymagać nieco więcej – konkretnych planów, realnych zamiarów, trafnych spostrzeżeń. Te, jeśli już się w debacie pojawiały, tonęły szybko pod naporem bon motów, propagandowego lukru słownego i nierealnych wizji.

Reklama

Komentarze

    Reklama