Reklama

Ropa

Magiczne 5 złotych, czyli dlaczego paliwo zawsze jest za drogie

Fot.: Pixabay
Fot.: Pixabay

Ostatni rajd cenowy ropy naftowej po raz kolejny wywołuje ogólnonarodową dyskusję o cenach paliw. Po raz kolejny pojawia się też wizja 5 zł za litr jako gospodarczej apokalipsy. Mało kto pamięta, że jeszcze 4-5 lat temu podobne obawy wywoływała wizja 6 zł za litr, a 5 zł wydawało się nieosiągalnym ideałem. W powszechnym odbiorze bowiem paliwo zawsze jest za drogie.

Ropa, głupcze!

Co decyduje o cenie, jaką płacimy na stacjach? Najczęściej jest to cena ropy naftowej na światowych giełdach i trudno znaleźć inny czynnik, który w tak istotny sposób wpływałby na finalne ceny produktów. Dokładnie z tego samego powodu, dla którego w ostatnich latach cieszyliśmy się z relatywnie niskich cen na stacjach, teraz narzekamy na ich wzrost. Ekonomia ma tu niewiele do powiedzenia - decyduje światowa polityka.

I tak, porozumienie z Iranem zawarte w 2015 roku miało na celu zniechęcenie tego kraju do budowania własnej broni atomowej poprzez zniesienie sankcji i dopuszczenie do rynków międzynarodowych. A tak się składa, że niemal 90% irańskiego eksportu stanowi właśnie ropa. 

Drugim, choć niewyrażanym wprost, celem było ekonomiczne „ukaranie” Rosji za zajecie Krymu i wojnę w Donbasie, czemu miała służyć także obniżka cen ropy poprzez zwiększenie podaży. Nie tylko Iran skorzystał z okazji -  także Arabia Saudyjska ostro weszła na rynki europejskie, w tym polski. W tej sytuacji i Rosja musiała się dostosować, oferując kontrahentom surowiec o cenach jeszcze bardziej konkurencyjnych, w efekcie czego cena biła kolejne rekordy „w dół”, a na stacjach kierowcy cieszyli się tanim paliwem. 

Odwrotna sytuacja ma miejsce dziś. Wypowiedzenie „atomowego dealu” przez USA, wzrost napięcia na Bliskim Wschodzie i pogorszenie się atmosfery międzynarodowej natychmiast winduje cenę ropy, co proporcjonalne odczuwamy na stacjach benzynowych.

Oczywiście nie jest tajemnicą, że znacząca część ceny paliwa to rozmaite podatki i opłaty. Tak jest zresztą nie tylko w Polsce, ale w większości krajów rozwiniętych. Paliwo jako towar pierwszej potrzeby, bez którego w zasadzie nie można się obejść, jest idealnym nośnikiem podatków pośrednich. W dodatku zawsze pomaga argument, że samochody trują i powodują wypadki, co ciągnie za sobą koszty. W efekcie ten sposób opodatowania nie napotyka istotnych oporów społecznych.

Inaczej jest np. w USA, gdzie podatki nakładane na benzynę są niewielkie, dlatego tam jej cena jest o połowę niższa niż w Europie. Efekt jest paradoksalny -  Amerykanie wcale na benzynie nie oszczędzają, tylko beztrosko przepalają ją w swoich potężnych i paliwożernych samochodach. Oczywiście tania benzyna to także np. Rosja czy Białoruś, ale tam z kolei cena ropy nie jest kształtowana rynkowo, lecz jest czynnikiem, za pomocą którego państwo stymuluje niewydolną i mało zaawansowaną gospodarkę.

Czy można te podatki obniżyć? Niestety nie ma na to przestrzeni, gdyż większość ceny paliwa to akcyza, a minimalne stawki tejże ustala UE. Po obniżkach zastosowanych w ostatnich kilku latach Polska właśnie te stawki minimalne stosuje.

Oczywiście można się zastanawiać dlaczego relacja ceny ropy do ceny produktu finalnego nie zawsze jest wprost, tzn. dlaczego czasami przy bardzo wysokich cenach ropy, cena paliw jest relatywnie niższa, zaś czasem mniejszy wzrost cen ropy odczuwamy boleśniej.

Otóż ceny paliwa nie da się obliczyć w sposób najprostszy, czyli koszty + marża dystrybutora. Na finalną ceną składa się wiele czynników dodatkowych, jak kurs dolara (za który kupuje się ropę), kurs Euro (w którym rozlicza się ceny hurtowe na europejskim rynku), marże rafineryjne (czyli cenę usługi przetworzenia ropy) czy wreszcie dyferencjały, czyli różnice w cenie między poszczególnymi gatunkami ropy. 

Często, zwłaszcza gdy na wzrost ceny ropy wpływają czynniki nieekonomiczne, w ślad za tym zaczynają zmieniać się kursy walutowe, a to nie sprzyja kierowcom. Możemy jednak wyobrazić sobie też sytuację, w której pomimo wzrostu cen ropy, kurs walutowy, niskie marże rafineryjne czy lub inne czynniki „amortyzują” wzrost ceny surowca i jego przekładanie się na cenę finalną na stacji benzynowej.

W tej chwili na rynku ropy sytuacja jest napięta, ale do paniki jeszcze jest daleko. Zwłaszcza, że cena ropy oscyluje poniżej 80$, podczas gdy w czasie kryzysu w 2008 roku przekroczyła 100$, a w szczytowym momencie w 2014 roku kosztowała 149$ i już zastanawiano się co się wydarzy, gdy osiągnie pułap 200$. Eksperci szacują, że w roku 2018 i 2019 średnia cena czarnego złota może kształtować się na poziomie o ok. 10% wyższym niż obecnie. Czyli wciąż poniżej magicznych 100$.

Czy jest możliwy rajd cenowy wysoko ponad 100$, jak to miało miejsce w latach ubiegłych? Wydaje się to znacznie mniej prawdopodobne niż w jeszcze 10 lat temu, a dzieje się tak z kilku powodów. Przede wszystkim USA z importera ropy i produktów ropopochodnych stały się, dzięki eksploatacji ropy z łupków, ich eksporterem.

Po drugie na rynki europejskie intensywnie weszły kraje z Bliskiego Wschodu. Aktywna była Arabia Saudyjska, a przede wszystkim Iran. Co prawda to właśnie wypowiedzenie „atomowego dealu” przez USA i związane z tym napięcia są bezpośrednią przyczyną obecnych problemów, to jednak zarówno Iran jak i państwa UE dążą do uratowania porozumienia i uniknięcia ponownej jego izolacji. Dodatkowo, spod władzy państwa islamskiego wyzwolono roponośne obszary Iraku, więc podaż ropy na światowych rynkach wydaje się relatywnie niezagrożona i wyższa niż np.10 lat temu.

Po trzecie wreszcie, elektryczna rewolucja w motoryzacji zachodzić będzie w najbliższych latach nie liniowo, lecz skokowo. Zapowiedzi rządu polskiego o milionie samochodów elektrycznych w najbliższych kilku latach to jedno, ale elektryczna ofensywa koncernów motoryzacyjnych, stawiających na to źródło zasilania,  sprawia, że rynek ropy i paliw w najbliższych latach czeka prawdziwy szok, do którego producenci i przetwórcy będą się musieli dopasować.

Dawid Piekarz, ekspert Instytutu Staszica

 

Reklama

Komentarze

    Reklama