Reklama

Analizy i komentarze

Zielony Ład made in China. Pekin korzysta z unijnej transformacji

Autor. Flickr / @Haluk Beyazab

Istnieje poważne zagrożenie, że nowy, zielony świat będzie opatrzony metką: made in China.

Zachód – w tym przede wszystkim Europa – kroczą przez XXI wiek z wielkim marzeniem o bezemisyjnej energetyce. W wielu przypadkach urosło ono już niemal do rangi aksjomatu, w który wątpić jest niedobrze, a już najgorzej zadawać pytania o związane z nim losy gospodarki. Przyznam szczerze, że im dłużej o tym rozmyślam, tym bardziej staje mi przed oczami Ikar, jego wielki cel oraz konsekwencje ignorowania przestróg. Nie mam tu jednak na myśli (przynajmniej nie tym razem) ciężarów, jakie nakładane są na europejski przemysł, ale raczej zagrożenie, że ten nasz nowy, zielony świat będzie opatrzony metką: made in China. O co chodzi? Spieszę z wyjaśnieniem.

Na pewno znacie Państwo mit o Ikarze i Dedalu, ale zakładam, że raczej z lat szkolnych, więc pozwolę sobie przypomnieć krótko jego najważniejsze elementy. Dedal był znanym konstruktorem i wynalazcą pochodzącym z Aten, zaś Ikar jego synem. Kierowany tęsknotą za swoją ojczyzną, do której nie mógł powrócić ze względu na zakaz kreteńskiego króla Minosa, Dedal skonstruował z wosku i piór skrzydła, które miały umożliwić realizację wielkiego marzenia o ucieczce. Z marzeniami tak jednak bywa, że jeśli podczas ich realizacji zabraknie rozsądku, to zdarza się, że przeradzają się w koszmar – i tak właśnie było w tym przypadku. Jego syn, głuchy na ostrzeżenia, wzleciał zbyt szybko i zbyt wysoko, a później spadł. Być może puszczam wodze fantazji zbyt luźno, ale ten ateński nieszczęśnik, którego marzenia przywiodły do upadku, przypomina mi jako żywo świat szeroko rozumianego Zachodu.

Na czym polega ta analogia? Jest bardzo prosta, otóż tak bardzo chcemy osiągnąć nasz wymarzony cel w postaci jak najwyższej generacji zielonej energii w jak najkrótszym czasie, że zupełnie ignorujemy nie tylko ostrzeżenia dotyczące stabilności systemu (o tym innym razem), ale także napływu towarów z niedemokratycznych reżimów. Zresztą, dotyczy to nie tylko kwestii ściśle energetycznych, ale coraz bardziej także związanych z elektromobilnością. W dużym stopniu (bo chyba jeszcze niecałkowicie) zatraciliśmy równowagę pomiędzy ambicją i możliwościami - ignorując przy tym realia rynkowe oraz globalną konkurencję. Przejdźmy do liczb.

Reklama

Absolutnie oczywistym jest, że nie będzie zielonej transformacji bez odnawialnych źródeł energii, w tym przede wszystkim (przynajmniej na razie) tej pochodzącej z promieniowania słonecznego. Dobrze widać to na przykładzie Polski – węglem stojącej, jak łaskawie przypominają nam co jakiś czas górnicy oraz powołany do obrony ich interesów resort – otóż proszę sobie wyobrazić, że na koniec stycznia 2024 moc zainstalowana w fotowoltaice stanowiła ok. 17,97 GW, co przekłada się na ok. 60% udział w sektorze OZE. Drugie miejsce zajmuje energetyka wiatrowa z udziałem na poziomie ok. 33% i to mówi nam absolutnie wszystko o aktualnym rozkładzie sił w sektorze. Podobnie wygląda sytuacja w ujęciu globalnym – z raportu Międzynarodowej Agencji Energii wynika, że około ¾ mocy zainstalowanej OZE w 2023 roku stanowiła właśnie fotowoltaika (zarówno rozproszona, jak i zawodowa). Eksperci MAE uważają, że w 2024 roku należy spodziewać się dalszego wzrostu liczby instalacji fotowoltaicznych oraz wzmacniania ich dominacji w sektorze – co nie oznacza oczywiście marazmu w pozostałych obszarach.

Opisany powyżej trend będzie stymulowany przez kilka czynników, wśród najważniejszych wymienić należy takie kwestie jak: wola polityczna (PV oraz inne źródła odnawialne cieszą się dziś właściwie powszechnym wsparciem politycznym – to fakt, nie opinia), zachęty finansowe (będące niejako następstwem powyższego i realnie wpływające na ostateczne decyzje inwestycyjne) oraz last but not least – spadające ceny paneli fotowoltaicznych. Przy tym ostatnim wątku zatrzymajmy się nieco dłużej, ponieważ stanowi on dobry punkt wyjścia do dalszych rozważań poświęconych rozpychaniu się Chińczyków na rynku – choć właściwsze byłoby tutaj chyba określenie: absolutna dominacja.

Międzynarodowa Agencja Energetyczna podaje, że w ubiegłym roku ceny modułów fotowoltaicznych spadły o prawie 50%. Taka redukcja na przestrzeni dekady byłaby uważana za naprawdę solidną, a w tym przypadku mówimy o obniżce w porównaniu z rokiem wcześniejszym, a więc 2022. Ceny spadają do takich poziomów, że powstają nawet ogrodzenia (tak, tak) skonstruowane właśnie z paneli fotowoltaicznych – jest to oczywiście pewne ekstremum, ale całkiem dobrze obrazujące moment, w jakim się znaleźliśmy. A to zapewne jeszcze nie koniec, ponieważ eksperci MAE wieszczą, że do końca 2024 globalna podaż osiągnie poziom trzykrotnie wyższy niż prognozowany popyt. Ich zdaniem niezależnie od tego, że rządy kilku krajów – w tym kontekście wymieniane są przede wszystkim Stany Zjednoczone oraz Indie – podjęły decyzję o wsparciu rozwoju tej gałęzi gospodarki, panowanie Państwa Środka jest raczej niezagrożone. MAE uważa, że utrzyma ono udziały w rynku sięgające (oczywiście w zależności od segmentu) astronomicznego pułapu 80-95%. W takich warunkach konkurencja jest zjawiskiem niemal czysto teoretycznym.

Państwa szeroko rozumianego Zachodu – a więc te, dla których czysta energia jest znacznie bardziej istotna z przyczyn aksjologicznych – stają w tej sytuacji przed niezwykle trudnymi decyzjami. Z jednej strony historia uczy nas, że uzależnianie się od niedemokratycznych dostawców, to raczej kiepski pomysł (a często, niestety, także krwawy w skutkach), z drugiej jednak, podniesienie kosztu transformacji z pewnością jej nie ułatwi. A zastąpienie importu droższą krajową (lub nawet wspólnotową) produkcją może właśnie do tego doprowadzić.

Reklama

Dane Eurostatu za 2022 r. nie pozostawiają złudzeń, że mówimy o rynku wartym grube miliardy euro – tylko w tamtym roku Unia Europejska wydała 28,4 mld euro na towary związane z zieloną energią, z czego aż 22,6 mld euro przypadło na panele fotowoltaiczne (mamy tu do czynienia ze wzrostem r/r na poziomie 145%- wobec 9,2 mld euro w 2021. Według Bruegela Chińczycy odpowiadają za 95% paneli fotowoltaicznych wykorzystywanych na terytorium UE, więc przypada im całkiem przyjemny kawałek tego dość okazałego tortu.

I wbrew pozorom nie jest to jedynie wyzwanie natury ekonomicznej czy związanej z bezpieczeństwem – one są oczywiste – ale także moralnej i to w wymiarze, który jest wyjątkowo oburzający. Organizacja Narodów Zjednoczonych alarmowała jakiś czas temu, iż ma dowody, że w chińskich firmach (m.in. Daqo, TBEA, Xinjiang GCL i East Hope) odpowiadających za ok. 1/3 dostaw polikrzemu do zastosowań fotowoltaicznych, dochodzi do haniebnego zjawiska pracy przymusowej. Grupami poszkodowanymi byli/są Ujgurowie oraz inne grupy muzułmańskie. W kontekście ich sytuacji pojawiają się także doniesienia, pisało o tym m.in. Politico, o przymusowej sterylizacji oraz integracji – do służących temu obozów zesłać miano nawet 1,5 miliona osób(!). Część ekspertów uważa, że rozwiązaniem tego problemu byłoby stworzenie bazy regionów o wysokim prawdopodobieństwie występowania pracy przymusowej i zakaz importu towarów. Byłby on możliwy tylko wtedy, gdy zainteresowane podmioty potrafiłyby udowodnić, że nie produkty czy surowce nie zostały wytworzone lub pozyskane w drodze pracy przymusowej.

Powyższe działania należy wesprzeć sformułowaniem i wdrożeniem realistycznej (to słowo klucz) polityki przemysłowej, która swoim zasięgiem będzie obejmować wszystkie elementy „słonecznego” łańcucha wartości. Zjawiskiem absolutnie haniebnym i niedopuszczalnym jest budowanie „lepszej przyszłości” na uzależnianiu się od reżimu, który w taki sposób traktuje mniejszości.

Niestety i w tej sprawie – ewentualnego ograniczenia importu z Chin – państwa UE są mocno podzielone. Część, jak Włochy czy Hiszpania, dostrzega problem i chce rozwijać własny przemysł. Inne, jak Niemcy, ustami ministra gospodarki wyrażają „bardzo poważne obawy” wobec takich działań, obawiając się, że zastopują one kroczącą przez Europę „zieloną rewolucję”. Podobne stanowisko przyjęła Mairead McGuinness, komisarz UE ds. stabilności finansowej, usług finansowych i unii rynków kapitałowych, która oświadczyła w lutym: „Biorąc pod uwagę, że aby osiągnąć cele UE w zakresie wykorzystania energii słonecznej, obecnie w bardzo dużym stopniu opieramy się na imporcie, wszelkie potencjalne środki należy zrównoważyć z celami, które sobie wyznaczyliśmy w zakresie transformacji energetyki” – cytuje Reuters. Nie napawa to optymizmem, zwłaszcza, że i branża jest podzielona, co do optymalnych działań – jedni chcą ograniczeń importowych, a inni interwencyjnego skupu nadwyżek paneli (brali chyba lekcje od rolników). W tym kontekście agencja przywołuje również słowa Guntera Erfurta dyrektor generalny szwajcarskiego producenta paneli, firmy Meyer Burger, który zwraca uwagę na to, co czyni chińskie panele tak atrakcyjnymi cenowo: „Przemysł fotowoltaiczny w Chinach od lat jest strategicznie dotowany setkami miliardów dolarów”. I koło się domyka.

Problem w tym zakresie dostrzegają również Amerykanie, zaledwie kilka tygodni temu tamtejsza sekretarz skarbu oświadczyła, że Chiny są na ścieżce do poważnej nadprodukcji paneli słonecznych, pojazdów elektrycznych i akumulatorów litowo-jonowych. Porównała tę sytuację do analogicznych działań Państwa Środka na w przypadku stali i aluminium – przypomniała, że zakłóciło to funkcjonowanie światowych rynków i stanowiło zagrożenie zarówno dla miejsc pracy w USA, jak i wielu krajach rozwijających się. Niepokój jest tutaj zdecydowanie zrozumiały, ponieważ dzięki wspomnianemu systemowi dotacji koszt produkcji paneli w Chinach spad – jak podaje firma Wood Mackenzie – jest o ok. 60% niższy od USA i o 50% mniejszy niż w Europie.

Nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy „niewidzialnej ręki rynku” nie mogą udawać, że sytuacja, z którą mamy do czynienia obecnie jest normalna. Kontrolowanie niemal 100% unijnego rynku przez chińskie firmy dotowane przez państwo jest nieakceptowalne i nie ma nic wspólnego ze zdrową konkurencją. A kiedy nałożymy na to kontekst pracy przymusowej, to staje się również haniebne. I o tym nie wolno zapominać, chyba, że wszystkie wzniosłe hasła, do których uwielbiamy się odwoływać są tylko pustymi słowami. A jeśli tak, to pozwólcie Państwo, że zadedykuję nam fragment „Gnomiady” Janusza Szpotańskiego:

„Gdybym był Gęgacz, Gęgacz, jak się patrzy,

z małpią zręcznością wdrapałbym się na krzyż,

ale pluszowy, bo to ważne przecie

wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie”

Reklama
Reklama

Komentarze

    Reklama