Atom
Pochopna decyzja ws. atomu może pchnąć Polskę w objęcia krajów autorytarnych [OPINIA]
Organizowana przez Ministerstwo Energii konferencja „Promieniujemy na całą gospodarkę” była wydarzeniem tyleż oczekiwanym, co niejednoznacznym. Część komentatorów nie zostawiła na niej suchej nitki, krytykując szczególnie brak konkretnych decyzji i pozostawienie kwestii budowy elektrowni atomowej bez rozstrzygnięcia. Obserwując jednak przemiany zachodzące w branży, można wysnuć hipotezę, że jest to działanie do pewnego stopnia uzasadnione.
Na przestrzeni lat budowa elektrowni atomowej w Polsce stała się zjawiskiem nieomal popkulturowym - każdy posiada na jej temat zdanie, każdy wie, jaka technologia byłaby najwłaściwsza i każdy gotów jest toczyć w tej sprawie zacięte boje podczas świątecznych obiadów, czy imieninowych kolacji. Niebywałe wręcz rozciągnięcie w czasie wszelakich procesów decyzyjnych doprowadziło do naturalnego wytworzenia schematów myślowych, które utrudniają racjonalną analizę sytuacji. Oceniamy dzisiejsze decyzje przez pryzmat wczorajszym kalek, marginalizując przy tym procesy zachodzące we współczesnym świecie. I nawet jeśli bierzemy je pod uwagę, to raczej w charakterze alibi dla opinii, którą wyrobiliśmy sobie dawno, dawno temu.
Mam nieodparte wrażenie, że opisane powyżej (i oczywiście świadomie nieco przerysowane) mechanizmy znalazły swoje odbicie także w tegorocznej dyskusji na temat budowy „polskiego atomu”. Od głośnej (choć, dalibóg, do tej pory nie wiem dlaczego) wypowiedzi ministra Tchórzewskiego w radiu RMF, aż do wspomnianej konferencji w ME, miotamy się pomiędzy euforią i wizjami przypominającymi przepowiednie Kasandry. Na potrzeby tego tekstu zróbmy jednak krok do tyłu i przyjrzyjmy się (oczywiście pobieżnie, żeby zasygnalizować jedynie pewne trudności) sytuacji światowej branży atomowej, której kondycja ma niebagatelne przełożenie na plany inwestycyjne polskich spółek energetycznych.
Oczywiście nie jest przypadkiem, że poruszamy tę kwestię akurat dzisiaj, ponieważ Wall Street Journal donosi, że Toshiba zamierza wycofać się z działalności związanej z budową bloków atomowych. Źródła we władzach spółki, na które powołuje się WSJ, informują, że decyzja zostanie podjęta do połowy lutego. Ewentualne wycofanie się japońskiego giganta będzie stanowić bardzo poważny cios dla całej branży nuklearnej. Przypomnijmy, że firma podjęła jakiś czas temu decyzję o zaangażowaniu się w konstruowanie reaktora nowej generacji AP1000, z którym wiązano duże nadzieje. WSJ wskazuje, że choć miał być rozwiązaniem stosunkowo prostym na etapie budowy, umożliwiając tym samym oddawanie inwestycji na czas i ograniczanie kosztów, to rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Toshiba podjęła poważne ryzyko finansowe, które się nie opłaciło. Straty japońskiego koncernu z tytułu zaangażowania w budowę siłowni jądrowych szacowane są na ok 6 mld dolarów i jeżeli doniesienia w tym zakresie się potwierdzą, będzie to oznaczało dla firmy poważne problemy. Źródła WSJ dodają, że amerykańskie Westinghouse (należące do Toshiby) nadal będzie zajmowało się projektowaniem reaktorów jądrowych, ale w przyszłości zaangażowanie zostanie ograniczone do sprzedaży gotowych projektów i nie ponoszenia bezpośredniego ryzyka związanego z ich budową.
Równie dramatycznie wygląda sytuacja we francuskich podmiotach (EDF i Areva), które zmagają się nie tylko z potężnymi kłopotami finansowymi, ale również trudnościami natury technologicznej, prawnej i budowlanej. Obydwie spółki podjęły się budowy Europejskiego Reaktora Ciśnieniowego EPR, który miał być ich swoistą wizytówką. Niestety i tym razem życie brutalnie zweryfikowało pierwotne założenia, a projekt Flamanville (o nim bowiem mowa), okazał się prawdziwym koszmarem. Niemal trzykrotne przekroczenie kosztów, wieloletnie opóźnienie w realizacji i problemy prawne sprawiły, że spółki wpadły w niemałe tarapaty. Na domiar złego, podobnie wygląda sytuacja w drugim sztandarowym projekcie, w który zaangażowana jest Areva, chodzi oczywiście o elektrownię jądrową Olkiluoto w Finlandii. W tym przypadku realne koszty inwestycji oscylują obecnie wokół 8,5 mld euro (wobec planowanych 3 mld), zaś termin oddania inwestycji został przekroczony w 2009 roku i dziarsko zbliża się do psychologicznej granicy 10 lat opóźnienia.
Cena akcji zadłużonego po uszy EDF jest, jak podaje Financial Times, o prawie 90% niższa od poziomów notowanych w 2007 roku. Spółka ogłosiła ponadto gotowość do sprzedaży pakietu aktywów o wartości łącznej ok. 6 mld euro - znajdujących się nota bene także na terytorium Polski. Zwolniono również 5% załogi.
W przypadku Arevy francuski rząd de facto zażądał przejęcia spółki przez EDF, wywierając dodatkową presję na wskaźniki ekonomiczne. Szacuje się, że dług netto firmy wynosi ok. 6,5 miliarda euro, przekraczając znacznie jej obecną wartość - co utrudnia poszukiwanie zewnętrznych inwestorów.
W tym samym czasie, kiedy japońskie, francuskie i pośrednio amerykańskie firmy borykają się z poważnymi trudnościami, na rynku (szczególnie w Europie) coraz wyraźniej rozpychają się gracze z Rosji oraz Chin. Przedsmak czekającej nas walki mogliśmy obserwować w Czechach, gdzie o alarmujących poczynaniach obydwu krajów informował tamtejszy wywiad: „Rosja walczy o odzyskanie sektora jądrowego nad Wełtawą. Jest zainteresowana rozbudową Temelina, Dukovan i dostawami paliwa do tych obiektów (…) działania rosyjskich szpiegów to ryzyko numer jeden (…) koncentrują się na czeskim przemyśle energetycznym”. Podobne doniesienia płynęły znad Wełtawy w ubiegłym roku ws. aktywności Chińczyków, również walczących o atomowy tort. Czeski kontrwywiad informował, że służby z Państwa Środka „przy aktywnej pomocy kilku jej obywateli, w tym polityków i urzędników” wpływają na struktury polityczne naszego południowego sąsiada.
To rzecz jasna zaledwie zarys sytuacji, który pozwala jednak dostrzec, że pochopne decyzje, podejmowane w złym dla branży momencie, mogą nas łatwo popchnąć w ramiona firm, które pochodzą z krajów dalekich od demokracji i stabilności. Warto także zwrócić uwagę na nasilający się konflikt pomiędzy Stanami Zjednoczonymi oraz Chinami – związanie się wielomiliardową inwestycją z państwem, które rywalizuje z naszym najważniejszym sojusznikiem, zwłaszcza w erze Donalda Trumpa, słynącego z ekonomizacji polityki bezpieczeństwa, może być rozwiązaniem nader ryzykownym. O perspektywie współpracy z Rosatomem nawet nie wspominam, ponieważ stawiałaby ona pod znakiem zapytania wszelkie cele stawiane przed “polskim atomem”.
Zobacz także: Atom – przełom, którego nie było
W związku z powyższym możemy pokusić się o wysnucie hipotezy, że odwlekanie w czasie decyzji dotyczącej zakresu i kształtu budowy elektrowni atomowej w naszym kraju, jest działaniem do pewnego stopnia uzasadnionym. Oczywiście nie zamierzam tutaj usprawiedliwiać żadnej z ekip rządowych, ponieważ każda w tej sprawie zrobiła zbyt mało (nierzadko wykazując się doprawdy zastanawiającym brakiem wyobraźni), ale wydaje się, że nie powinniśmy oceniać wydarzeń ostatnich tygodni wyłącznie przez pryzmat pokoleniowych opóźnień. Nie ulega wątpliwości, że konieczne jest podjęcie męskiej decyzji o kształcie naszego miksu energetycznego w nadchodzących dekadach i konsekwentna realizacja nakreślonego planu. Nie możemy jednak zapominać, że co najmniej równie istotnym czynnikiem jest racjonalność powziętych postanowień, ponieważ z ich konsekwencjami będziemy mierzyć się przez co najmniej kilka kolejnych dekad.
Budowa elektrowni atomowej to proces trwający, według różnych szacunków około 8 - 12 lat, siłownia będzie nam służyła przez kolejne 40 - 60 (w zależności od wybranej technologii, uwarunkowań politycznych, etc., etc.). To ważne, bo choć w naszej sytuacji naturalne jest pewne zniecierpliwienie i przejawianie skłonności do szybkich rozstrzygnięć, o co sam niedawno apelowałem, to w przypadku tego rodzaju inwestycji ten termin nabiera nieco innego znaczenia. Wydaje się, że branża atomowa znalazła się w takim momencie swojego rozwoju, który wymaga od niej głębokiej reorganizacji i przeglądu strategii inwestycyjnych, które zdeterminują na długie lata rozwój całego sektora. Warto popłynąć na tej nadchodzącej fali, zamiast starać się z nią uporczywie walczyć poprzez forsowanie wizji nieprzystających do czasów.
Miejmy nadzieję, że odwlekanie w czasie decyzji o przyszłości polskiego programu energetyki jądrowej jest zjawiskiem, za którym kryje się “strategiczna cierpliwość”, a nie wyłącznie międzyresortowe przepychanki. Wykorzystajmy ten czas na możliwie precyzyjne uchwycenie światowych megatrendów i uniknięcie przynajmniej części zagrożeń inwestycyjnych.
Zobacz także: ME: chcielibyśmy zbudować reaktor eksperymentalny
Zobacz także: ME: projekt elektrowni atomowej zależny od rynku mocy